„Puśćcie mnie! Nie chcę umierać!” – myślałam, brodząc po łokcie w rdzawej mazi. Bezskutecznie usiłowałam coś powiedzieć, choć może tylko tak mi się zdawało, gdyż słuch mi szwankował, a przecież wiem, że ruszałam ustami. Wyciągając ręce w poszukiwaniu ratunku, natknęłam się na wystający korzeń. Chwyciłam go mocno, ale nie miałam siły się na nim unieść. Moje ręce zaraz pochwyciły inne dłonie, żałujące tej wolności, którą tylko ja mogłam zdobyć. Zerwałam uścisk i zaraz potem wspięłam się po głowach jak po kocich łbach, trzaskających przy każdym kroku.
Wyczołgałam się na powierzchnię. Niewiele byłam w stanie dostrzec. Tylko zamazany obraz, jakby pociągnięty wodą na świeżo malowanym płótnie, ale co się dziwić, gdy wszystko spowite tą lepką breją. Biegłam przed siebie, nie wiedząc i nie bacząc na to, czy pode mną wybuchnie zaraz jakaś uśpiona mina.
Usłyszałam w końcu czyjś głos. Nie znałam go wcale, przypominał bębny - tak mi się wtedy wydawało. Palcami wygarnęłam z uszu nieczystości. Słyszałam już prawie wyraźnie. Głos był jednak cichy i subtelny, jak gdyby nie męski. Podeszłam bliżej. Przetarłam oczy i dostrzegłam ostrze siekiery tuż nad moją głową. Cofnęłam się i upadłam, zaczepiając nogą o jakiś wystający korzeń. Na czworaka nie przestawałam uciekać, aż wleciałam do sporej jamy. Nie mógł mnie z niej wydostać, co właściwie bardzo mi odpowiadało. Zobaczyłam, że ta wyrwa jest znacznie głębsza, niż mogło się zdawać na początku. Postanowiłam nią podążać, gdyż nic lepszego nie przychodziło mi wtedy do głowy.
Korytarze stawały się coraz węższe. Nie byłam pewna, czy przeżyję, jednak coś mi mówiło, aby posuwać się dalej - przed siebie. Czułam się jak kret i równie mało widziałam.
Na końcu drogi nic nie było, tylko trochę sierści nieznanego pochodzenia. Myślałam, że to ślepy zaułek, choć podświadomie nie chciało mi się w to wierzyć. Nie miałam nawet miejsca, aby zawrócić, więc musiałabym tu tkwić w oczekiwaniu na najgorsze. Postanowiłam jednak nie dać za wygraną. Wyciągnęłam dłonie w stronę górnej części korytarza i zaczęłam kopać bez opamiętania. Mogłam zginąć, ale wydało mi się i tak to rozwiązanie sensowniejsze niż wołanie o pomoc.
Udało mi się wygrzebać na powierzchnię. Wycieńczona, z poprzyklejaną do mazi glebą leżałam w śniegu, choć z tego, co pamiętałam, mieliśmy lipiec. Zrobiło się zimno. Nie miałam siły powstać, więc leżałam w bezruchu, czując jak szron otula mnie ciepłą kołderką.
***
– Wreszcie się obudziłaś, a już myślałem, że prześpisz stulecie - powiedział nieznajomy z nieprzeniknionym uśmiechem, podając gliniany kubek z korzenną herbatą. W jego oczach dostrzegłam to, czego dawno nie widziałam – życzliwość. Strach jednak usztywnił mi kończyny. Nie byłam w stanie sięgnąć po kuszący aromatem napar, zamiast tego szybko cofnęłam się do kąta, przyjmując postawę obronną. - Nie bój się. Nic ci tu nie grozi – zaręczam. Mam na imię Jędrek, a ty? – zapytał i przycupnął na łóżku, oczekując odpowiedzi. Ja jej nie chciałam udzielić. Rozejrzałam się za to po miejscu, którego nigdy nie zapomnę. Całe z drewnianych bali, ozdobione ludowymi detalami, a tuż obok trzeszczały polana. Iskry ulatywały długim, kamiennym szybem wprost na wolność.
Myślałam, że to tylko przystanek na mojej drodze ku wolności, nieważne jak ona miałaby wyglądać. Tak bardzo się myliłam…
– Nie chcesz mówić, nie mów. Może innym razem się odważysz. – Podszedł do kominka, aby dać mi trochę przestrzeni. Doceniłam to, choć odległość ta była naprawdę niewielka.
Położyłam się na powrót na miękkim, wełnianym kocu i zasnęłam. Mignęły mi sceny z poprzedniego dnia, ostrze siekiery, krew i drzewa. Na ich gałęziach wisiały spętane niczym bydło dzieci. Nie robiło już to na mnie wrażenia. Kto miał więcej szczęścia - przeżył jak ja, kto nie... Przecież to wojna. Ktoś musiał zginąć.
Obudziłam się w kompletnej ciemności. Nie widziałam nawet swoich dłoni, aż zaczęłam myśleć, czy w ogóle je jeszcze mam. Odruchy jednak wskazywały, że byłam cała i zdrowa. Wszystko, poza empatią było na swoim miejscu. Zamknęłam oczy w obawie, że zobaczę coś, czego nie powinnam, wtedy pod powiekami ujrzałam jasność.
Niedługo się opierałam przed otwarciem oczu i spojrzeniem na izbę, gdzie miałam nadzieję jeszcze się znajduję. Przed sobą znów zobaczyłam tego człowieka z tym samym, bliżej nieokreślonym uśmiechem. Uniosłam się lekko na łokciach, przysunęłam bliżej, widząc przed oczyma półmisek pieczonego mięsa. Chwyciłam największy kawałek i łapczywie wgryzałam się w różowawe strzępki jagnięcia. Gdy czułam się wreszcie syta, szepnęłam:
– Spasybi.[1] – Nic więcej nie byłam w stanie.
– Chyba nie jesteś stąd, maleńka, ale to nic.
– Ja Walentyna. Polka.
– Polka? – zapytał zdziwiony. Przecież akcent na to nie wskazywał.
– Tak. Polka. Volyns’ka ja – odparłam, cyzelując każde słowo, sprawiając, że były bardziej przystępne.
– Jak to z Wołynia? Sama tu dotarłaś?
– Ja utekla z domu. Isnuye voyna. Ony ubyly moyu matir i braty.Vysyt’ na derevo.
– Moja maleńka, nic ci tu nie grozi. – Podał gorącą herbatę, którą tym razem nie wzgardziłam. Czułam się cholernie spragniona.
***
Jędrek był dobrym chłopem. Niewiele ode mnie oczekiwał, tylko tego, żebym rosła i trochę pomagała w obejściu. Miał stado owiec, jedną dojną kozę i dużego pasterskiego psa. Życie z nim nie należało do najprostszych, ale lepszego nie mogłam wymarzyć. Nic dziwnego, że go z czasem pokochałam. Może to z wdzięczności, może dlatego, że przy nim zapomniałam i zaczęłam żyć od nowa. Wiem jednak na pewno, że miłość przychodzi w najmniej spodziewanym momencie. Gdy istnieje przyszłość, nie trzeba patrzeć na przesypujące się ziarnka piasku w klepsydrze życia.
[1] Zapis fonetyczny z języka ukraińskiego.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt